Menu
Podróże / Polska

Kłodzka tradycja od ponad 30 lat

Minął już ponad rok, odkąd M. zaprowadził mnie do tego miejsca po raz pierwszy. Mimo upływu czasu, ja wciąż z uporem maniaka, jak dziecko gwiazdki, wyczekuję każdej wizyty.

Niestety nie bywamy w Kłodzku zbyt często, i choć są to rodzinne strony M., praca oraz uczelnia dość mocno ograniczają nas czasowo. Jednak za każdym razem, gdy tylko udaje nam się wyrwać chociaż na krótką chwilę z Wrocławia – to miasto zdecydowanie nam się odwdzięcza, wracam wypoczęta i pozytywnie podładowana. Kłodzko żyje swoim rytmem, przez co bardzo często popadam tam w nostalgię, wiele tamtejszych elementów przywodzi mi na myśl moje dzieciństwo, podczas gdy Wrocław już dawno zapomniał o latach 90.

Lato z reguły jest cudownym i niesamowicie barwnym okresem, w Kłodzku jednak widać to nad wyraz szczególnie. Miasto zaczyna odżywać, na rynku otwierają się niezliczone lodziarnie i kawiarnie, turyści gromadzą się na placu pod ratuszem, a flagi Twierdzy dumnie powiewają na letnim wietrze.

Wśród tych wszystkich kawiarenek, jest jedna szczególna, która skradła moje serce i przebiła nawet kłodzką restaurację Przy Młynie, w której to z kolei podają najlepsze placki po węgiersku, jakie kiedykolwiek miałam przyjemność zjeść (do tego stopnia, iż wizyty tam stały się dla nas snowboardową, co-wyjazdową tradycją w drodze na stok).

.jest takie miejsce, w którym…

W przyziemiu kolorowej kamieniczki przy ul. Grottgera, funkcjonuje maleńka lodziarnia, którą prowadzi od przeszło 30. lat pewne starsze małżeństwo. Otwierają to niesamowite miejsce co roku około czerwca (wiele zależy od pogody), a ich przysmakiem można się raczyć do końca lata. Urocze w tym miejscu jest to, że Ci starsi ludzie naprawdę pracują tam z pasją, której nigdy wcześniej u nikogo nie widziałam. Na efekty naprawdę nie trzeba długo czekać. Nawet ślepiec, odbierając zamówienie, doświadczy ogromu pracy i miłości, jaką Ci ludzie wkładają w to, co robią. Obsługa trwa co prawda dłuższą chwilę, w porównaniu z lokalami z tej samej branży, ale nikt, absolutnie nikt w kolejce się nie skarży.

(kliknij w obrazek, aby powiększyć)

Tak naprawdę nigdy nie wiesz, co dostaniesz w ramach zamówienia, bo lody każdego dnia wyglądają zupełnie inaczej, czasem i nawet zamawiając jednorazowo trzy takie same porcje – każda będzie się czymś różniła. System jest prosty – podchodzisz do okienka, zamawiasz „deser ekstra” i czekasz. W międzyczasie przygotowujesz zawrotną kwotę w wysokości 5,00 zł (to najdroższa opcja, na tzw. wypasie), a w zamian otrzymujesz istną rozpustę, którą naprawdę ciężko zmieścić w żołądku. Dodatki w postaci owoców codziennie są inne, smak polewy możesz wybrać sam spośród kilku dostępnym opcji, posypkę jednak zawsze otrzymasz randomowo (lub nie), z kolei bita śmietana uformowana w maleńkie obłoczki dodaje miłego dla oka efektu. No i oczywiście te przepyszne włoskie lody – słodycz w cukrowym wafelku, koniecznie z dodatkowym ciasteczkiem z buźką!

Akurat ja osobiście nie przepadam za bitą śmietaną, dlatego jakież było moje zdziwienie, gdy na moją prośbę brzmiącą: „…ale poproszę porcję bez bitej śmietany”, usłyszałam: „nie ma problemu, to dodam więcej lodów i dodatków”. Gdzie się podziało standardowe cięcie kosztów gdy tylko nadarza się okazja? Urodziłam się i wychowałam we Wrocławiu – spotkanie z czymś takim jest po prostu niecodzienne i szalenie miłe, wielce prawdopodobne, że osiągalne jedynie lokalnie w mniejszych mieścinach.

Minionej soboty starsza para otworzyła lodziarnię o godzinie 12.00. Byliśmy pierwsi w kolejce. Odchodząc od okienka po kilku krótkich chwilach, stało za nami już z dobre 10 osób. Naprawdę warto być tam choć raz :)

.czy jest was więcej?

Miejsc o podobnym klimacie w Kłodzku jest kilka. Jednym z nich jest piekarnio – lodziarnia, w której to na zapleczu Panie wypiekają najróżniejsze pierożki, kapuśniaki i inne cuda, w tym również robią samodzielnie lody „marmurkowe” – dosłownie niebo w gębie mówiąc kolokwialnie. Wanilia przeplatana szlakami karmelu – prawdopodobnie nie do znalezienia nigdzie indziej.

No i oczywiście nie mogłabym zapomnieć o jedynych w swoim rodzaju tostach „z tradycją”. W niewielkiej budzie zlokalizowanej w centrum miasta, miła, starsza kobieta prowadzi od wielu, wielu lat lokalny biznes, w którym główną atrakcją jest… „tost z ketchupem”. M. postanowił mnie tam zaciągnąć. Co prawda tosta nie chciałam, dlatego wziął tylko dla siebie, ale skończyło się na tym, że podjadłam mu kawałek, tak prawie na połowę. Zwyczajna bułka, ser, pieczarki i ten charakterystyczny dla barów szybkiej obsługi ketchup. Mmm, wykwintnie. Buła na „prasę” – swoją drogą, świetne urządzenie sięgające czasów PRL, pamiętam, że moja mama kiedyś takie miała – nie było nic lepszego do robienia tostów (i wciąż nie ma, jednak urządzenia w musztardowym kolorze również…) – i czekamy. Udało się! Po puszystej bułce nie został nawet ślad, za to otrzymaliśmy w charakterystycznym białym papierku z napisem „burger”: tosta – placka.

(kliknij w obrazek, aby powiększyć)

 

I wiecie co? Był naprawdę pyszne!

O Autorce

Uwielbiam podróże, snowboardowe szusy, chodzenie po górach i swój czerwony motocykl. Na co dzień znajdziesz mnie na Instagramie, gdzie realizuję jeszcze jedną pasję - fotografię. Mam szczególną słabość do czarnej kawy, białego wina, zimy i żelków o smaku mango. Założyłam tego bloga, bo lubię odkrywać nowe miejsca, tak samo jak dzielić się pozytywnymi rzeczami #keepitsimple.

2 komentarze

Zostaw komentarz