Plan był prosty – szybki skok na Wielką Rafę i powrót do Sydney, a stamtąd już niewielkim domem na kółkach 3000 kilometrów prosto do Adelajdy. I wszystko pewnie poszłoby całkiem zgrabnie, gdyby nie fakt, że nie mieliśmy kampera.
.w poszukiwaniu kampera
To znaczy nasz plan go całkiem realnie zakładał, po prostu nie zrobiliśmy odpowiednio wcześnie rezerwacji, gdyż nie spodziewaliśmy się aż takiego obłożenia z końcówką lata. Problem zrobił się podwójny, gdy okazało się, że w tym dniu nie da się wypożyczyć żadnego sensownego samochodu w Sydney. Staliśmy właśnie na lotnisku, podchodząc do różnych stanowisk z wypożyczalniami. Posiłkowaliśmy się również serwisem zrzeszającym kilka takich firm (vroomvroom), ale każdy wolny samochód ze strony był niedostępny na miejscu. Za rezerwację zabraliśmy się jeszcze będąc w Cairns, dwa dni przed planowaną datą wypożyczenia. Udało nam się wtedy wpłacić zaliczkę i zarezerwować małego kampera. Następnego dnia otrzymaliśmy wiadomość, że samochód jest niedostępny, a rezerwacja została anulowana. Mieliśmy problem, bo nasz plan nie zakładał ani jednego dnia poślizgu, a zostając w Sydney, gdzie obiecywano nam samochód następnego dnia, mielibyśmy opóźnienie, które skutkowałoby tym, że z pewnych miejsc na trasie musielibyśmy zrezygnować.
Pogodziliśmy się więc z faktem, że na dom na kółkach nie mamy co liczyć, ale wciąż walczyliśmy o cokolwiek innego. Z ratunkiem przybył Avis. Poszczęściło nam się, bo ktoś akurat oddał samochód przed czasem. Nasze nowe 4×4 co prawda nie nadawało się jako kabina noclegowa, ale byliśmy w domu – wyruszaliśmy w naszą podróż przez Australię!
.nowy dom za 12$
Tu jednak nie koniec historii, bo musieliśmy jeszcze raz przemyśleć nasze plany. Wypożyczenie samochodu, paliwo i jeszcze hotel? Koszty rosły, dlatego stwierdziliśmy, że chyba jednak poznamy Australię według naszego pierwotnego pomysłu i będziemy nocować w terenie. Potrzebowaliśmy namiotu. Popytaliśmy dokąd wybrać się na tego rodzaju zakupy i skierowano nas do sieci Kmart (coś jak pomieszanie Decathlonu i Primarka). Po namiotach nie było nawet śladu, bo sezon się kończył, a półki świeciły pustką. Obsługa sklepu okazała się jednak bardzo pomocna, podzwoniła w kilka miejsc i skierowała nas do punktu kilka kilometrów dalej. Dorwaliśmy namiot za całe 12 AUD, do tego poduchy, niedrogie karimaty, kilka surwiwalowych gadżetów i mogliśmy wyruszać na podbój australijskich dróg. Nareszcie!
.w drodze
Nie trzymaliśmy się sztywno naszego planu, po drodze mijaliśmy zbyt wiele pięknych miejsc, często takich, których nie spodziewaliśmy się zobaczyć, więc po prostu włączyliśmy sobie zwolniony tryb i cieszyliśmy się małymi rzeczami, które nas spotykały, rezygnując poniekąd z kilku punktów, które były na naszej mapie. Ale nie czuliśmy się z tego powodu zawiedzeni, wprost przeciwnie. Karmienia papug czy kangurów w ich naturalnym środowisku, oglądania zachodu słońca przy 12 Apostołach, śledzenia emu, podglądania dzikich koali, czy spania wśród kangurów, nie było na naszej liście, nie mogliśmy tego zaplanować. Wiedzieliśmy tylko, że chcemy zdobyć najwyższy szczyt w Australii, reszta drogi miała doprowadzić nas do Adelajdy na wydarzenie Our Table organizowane w winnicach Jacob’s Creek. Okazało się jednak, że wyszła nam z tego podróż, która zostanie z nami do końca życia.
Spaliśmy na polach namiotowych wykorzystując aplikację WikiCamps, na iOS jest płatna, ale warta każdej wydanej złotówki (dzięki Busem Przez Świat!). Ratowała nam życie, gdy byliśmy… dosłownie w lesie. Działała również w trybie offline, więc w każdej chwili bez problemu znajdowaliśmy najbliższą bazę na noc. W Australii są miejsca, w których można się rozbić za darmo, jak i takie za opłatą. My wybieraliśmy różnie w zależności od odległości i warunków. Namiot rozbijaliśmy po zachodzie słońca, wstawaliśmy wcześnie, czasem po to, by wyruszyć skoro świt, a czasami dlatego, że chcieliśmy posiedzieć na plaży i zjeść na kocu śniadanie. Unikaliśmy autostrad. Podróżowaliśmy zwykłymi drogami, na niektórych mijaliśmy samochód co pół godziny, na innych natężenie ruchu było większe, mijaliśmy małe i większe miasteczka, czasem zatrzymywaliśmy się na kawie, tylko po to, żeby poczuć lokalny rytm. Uwielbiam ten sposób poznawania nowych miejsc.
.co warto wiedzieć
Każdy kto wybiera się w taką podróż na pewno prześledzi dziesiątki stron z niezbędnymi informacjami, dlatego ja napiszę od siebie tylko kilka ogólnych wskazówek w oparciu o nasze doświadczenia.
- do wypożyczenia samochodu niezbędne nam były międzynarodowe prawa jazdy (przez wyjazdem wyrobiliśmy potrzebne dokumenty w Urzędzie Miasta, koszt to 35 zł, a czas oczekiwania wynosił jakieś 3 dni) wraz z oryginałami, tj. naszymi polskimi;
- planując wypożyczenie samochodu pamiętajcie, że w Australii panuje ruch lewostronny, ale dobra wiadomość jest taka, że można bardzo szybko się przyzwyczaić, a większość samochodów w wypożyczalniach ma automatyczną skrzynię biegów, co trochę pomaga w odnalezieniu się w nowej rzeczywistości;
- wypożyczenie małego domu na kółkach to koszt zaczynający się od około 80 AUD za dobę, w wysokim sezonie;
- kaucje w wypożyczalniach są zabójcze, dochodzą nawet do kilku tysięcy AUD, warto więc dopytać o inne możliwości, my zdecydowaliśmy się na ubezpieczenie, co oznaczało +15 AUD / dobę, ale w razie uszkodzenia samochodu, absolutnie nic by nas nie interesowało, no i uniknęliśmy w ten sposób płacenia kaucji. Stwierdziliśmy, że skoro jeszcze żadne z nas nie jeździło po lewej stronie, przed nami nieznany teren, a po drogach szaleją kangury, to dla świętego spokoju zdecydujemy się na ubezpieczenie. W tym przypadku dmuchaliśmy na zimne, ale zrobilibyśmy to ponownie, pomimo iż nic złego się nie wydarzyło;
- za pola kempingowe płaciliśmy od 15 do 30 AUD (cena za namiot 2-os.), w takiej opcji mieliśmy dostęp do całego obiektu (grilla, łazienek, basenu, czy prądu);
- recepcje na płatnych polach kempingowych są zamykane około 17.00, więc jeżeli dane miejsce ma szlaban, zapomnijcie o rozłożeniu namiotu i uregulowaniu opłaty z samego rana, nie wjedziecie do środka;
- kempingi należące do parków narodowych często nie są w ogóle strzeżone, ale wymagają rezerwacji miejsca i dokonania opłaty online, warto to zrobić, żebyście nie zostali wykopani ze znalezionej miejscówki tylko dlatego, że ktoś inny dopełnił formalności;
- planując typowy road trip, warto wyłączyć na mapach „autostrady i płatne drogi”, można wtedy o wiele więcej zobaczyć;
- ceny paliwa w Australii w przeliczeniu na złotówki wychodzą podobnie do naszych;
- Australijczycy są bardzo przepisowi, nawet na długich i pustych odcinkach nie widzieliśmy piratów drogowych, być może z powodu wysokich mandatów, a może z powodu niebezpieczeństw, raczej to drugie, dzikie zwierzęta pojawiają się na drodze dosłownie znikąd, więcej pisałam o tym w tekście o kangurach (znajdziecie tam też zdjęcie szaroburych torbaczy tuż przy drodze)
- darmowe grille elektryczne są dostępne niemalże wszędzie (w miastach, przy plażach, czy na trasie), jeżeli zaopatrzycie się odpowiednio wcześniej w sklepie, nie będziecie musieli martwić się o ciepły posiłek.
.australia road trip
Przejechaliśmy 3000 kilometrów, w samochodzie spędziliśmy tydzień, jednak przez te kilka dni ujrzeliśmy Australię w jej wielu formach. Podążaliśmy brzegiem oceanu, górskimi szlakami, pustynnymi stepami i miejskimi ulicami, obserwowaliśmy miasta i miasteczka, dzikie zwięrzęta, ludzi w ich naturalnym trybie dnia codziennego, najpiękniejsze zachody słońca i zapierającą dech w piersiach przyrodę, zasypialiśmy gorącą nocą, by obudzić się chłodnym porankiem. By obudzić się wśród kangurów. To podróż, która z pewnością zostanie z nami na długo.
Brak komentarzy